
Podczas weekendu w Paryżu, który odwiedziłam z mamą jeszcze jako nastolatka, poczułam się jak prawdziwa paryżanka - wszystko dzięki przypadkowym osobom, które zaczepiały mnie na ulicy, po francusku pytając o drogę (chyba). Nie posługuję się tym językiem, więc mogłam jedynie po angielsku wyjaśnić, że nie jestem miejscowa i niestety nie będę w stanie niczego doradzić; ledwo dawałam radę z orientacją w metrze, więc próba pomagania innym zdecydowanie nie leżała w interesie tych osób. Nie moja wina - byłam turystką, a czasy były takie, że nie mogłam sobie pozwolić na odpalenie Google Maps, bo to groziło poważnym uszczupleniem mojego budżetu (tak, kiedyś opłaty za telefon i internet za granicą były równie przerażające co zemsta faraona podczas pobytu w Egipcie). Czułam się jednak nieswojo ze świadomością, że przyjechałam do Francji z dość roszczeniową postawą: nie znam francuskiego, ale możecie się ze mną komunikować po angielsku. No i po polsku, oczywiście. Tak, niejeden kelner dał mi wyraźnie do zrozumienia, że daleko nie zajdę w życiu, jeśli nie zmienię swojego nastawienia - cenna lekcja, którą rozważałam popijając kawę, desperacko uciekając myślami od pytania co jeszcze trafiło do mojej filiżanki…